Facebook

Portugalia - początek

Długo zastanawiałem się o jakim miejscu dodać pierwszy tekst na bloga. Wiedziałem, że musi być o Portugalii, ale nie potrafiłem się zdecydować czy pisać o ukochanym Porto, Lizbonie, gorącej Albufeirze czy może Barcelos, w którym spędziłem większość swojego czasu w tym kraju. Zdecydowałem się opowiedzieć jednak o znacznie mniejszej miejscowości.

Areias de Vilar to mała wioska położona w gminie Barcelos. Właściwie parafia, a nie wioska, bo najmniejsza jednostka administracyjna w Portugalii to Freguesia czyli parafia. Jak podaje portugalska wikipedia, zamieszkuje ją ponad 1300 mieszkańców, a zagęszczenie wynosi 226 osób/km², co zalicza ją do parafii średniej. Muszę przyznać, że podczas mojego troszkę ponad 3 tygodniowego pobytu w tej miejscowości nie zauważyłem, by mieszkało tam tyle osób. Może dlatego, że mieszkaliśmy (ja i moje dwie koleżanki, które ze mną wyjechały na Erasmusa) na samym skraju wioski, z daleka od innych jej mieszkańców. Nasza opiekunka - Susana, lubiła powtarzać, że mieszkamy "in the middle of nowhere", czyli "pośrodku niczego" i tak rzeczywiście było.

Droga prowadząca z wioski do naszeko domu
Dom, w którym mieszkałem, znajduje się dokładnie pomiędzy Barcelos i Bragą. Położony jest tuż przy Rzece Cávado, która w tym miejscu przecięta jest jedną z ośmiu zapór - Barragem de Penide. Zapora ta sprawia, że rzeka w tym miejscu najpierw skręca na północ, a potem tworzy półokrąg na południe i ponownie płynie sobie dalej na zachód w stronę Barcelos. Tuż obok tej zapory znajduje się oczyszczalnia wody, która zamienia wodę z rzeki w pitną i dostarcza ją do wszystkich miejscowości w gminie Barcelos. Głównym jednak zadaniem zapory jest oczywiście regulacja poziomu wody w rzece. Prawidłowe jej działanie sprawia, że mimo licznych opadów w tym regionie w okresie zimowym, nie ma tutaj powodzi. No przynajmniej nie tak dużych powodzi, jakie ostatnimi czasy dość często nawiedzają nasz kraj podczas wiosennych roztopów. 
Ok, może nie zawsze nie ma problemów z powodzią. Zdjęcie z tego roku, przedstawiające podwórko naszego domu, o którym więcej niżej. Jak widać, trochę Cávado dała się we znaki. Zdjęcie z fb Pedro.
Pamiętam, jak pierwszy raz pojawiliśmy się w tym domu. Susana odebrała nas z lotniska w Porto wraz z jednym z kierowców, który na co dzień dowoził studentów na naszą uczelnię i przywiozła nas w środku nocy do jakiejś willi z basenem. Z tej około pięćdziesięcio-kilometrowej trasy pamiętam księżyc w pełni, który wydał mi się znacznie większy niż widuję go w Polsce, szaleńczą jazdę busem (wręcz przelatywaliśmy obok bramek na autostradzie) i mijane po drodze pięknie oświetlone miejscowości. U progu przywitał na José wraz z żoną Laurinhą (Laurinia). Pamiętam, jak Susana nas z nimi przedstawiała. Z José uścisnąłem dłoń i podchodziłem do Laurinhi by się przywitać, a ona tylko stanęła i bez słowa odwróciła głowę lekko w bok. Nie wiedziałem o co chodzi. Popatrzyłem na dziewczyny, a im się zachciało śmiać. Nagle dostałem jakiegoś przebłysku i przypomniałem sobie, że tutaj kobiety witają się dwukrotnym pocałunkiem w policzek, bez znaczenia z kim. Tak też zrobiłem, a potem dziewczyny mówiły mi, że same by w życiu na to nie wpadły, o co może jej chodzić :)
José i Laurinha byli małżeństwem i przyjaźnili się z Susaną. Mieli również synka Pedro, który wówczas miał około 14 lat. Zamieszkaliśmy w ich domu, gdyż nasza koordynatorka nie potrafiła znaleźć dla nas taniego mieszkania w samym Barcelos, gdzie studiowaliśmy. Nasza uczelnia nie miała akademików, dlatego wszyscy Erasmusi mieszkali w różnych częściach miasta. Jako, że my przyjechaliśmy, jako ostatni, to wszystkie lepsze miejscówki w centrum były zajęte. Najlepsze było to, że miejsce u rodzinki z Areias de Vilar znalazło się dla nas dopiero na dzień przed naszym przylotem do Portugalii. José odpowiedział na ogłoszenie Susany na facebook'u, dotyczące poszukiwań miejsca noclegowego dla trójki studentów z Polski i zdecydował się jej pomóc, oferując dolną część willi.
Nasza willa - widok mniej więcej od strony tej łódki, która znajduje się na zdjęciu wyżej.
Trzeba przyznać, że część domu, w którym zamieszkaliśmy była niesamowita. Był to pokój gościnny połączony z pełni wyposażoną kuchnią, sypialnia (którą zajęły dziewczyny) i dwie łazienki. Wszystko to utworzone było z garażu. Ja spałem na łóżku w części gościnnej, w której znajdował się wspaniale wyposażony barek z najróżniejszymi gatunkami win i innych alkoholi, regał z modelami samochodów, spora biblioteczka z książkami (m.in. biografią Mourinho... po portugalsku :( ) i stół bilardowy. Tak! Miałem stół bilardowy w pokoju! Brakowało tylko stołu z piłkarzykami i miałbym wymarzony pokój :D Zamiast niego był jeszcze piękny mały stolik z czterema krzesłami, przy którym na ogół jadaliśmy śniadania, a jak się potem okazało, potrafił się nieco rozłożyć i z wnętrza wysuwała się ruletka. Szkoda tylko, że ten bajer pokazał nom Pedro na kilka dni przed naszą wyprowadzką. 
Gdy rodzina skończyła nas oprowadzać po naszym przyjeździe z lotniska i poszli spać, a Susana pojechała do domu (robiła za tłumacza, gdyż José bardzo słabo mówił po angielsku, a jego żona w ogóle), to mimo zmęczenia nie poszliśmy do naszych łóżek. Nie mogliśmy zasnąć z wrażenia i grubo po czwartej nad ranem poszliśmy się kąpać do basenu, który był za domem.
Widok z mojego łóżka na całkiem pokaźnie zaopatrzony barek :)
Pierwsze dni w Portugalii mijały nam jak w raju. Na uczelnie jeździliśmy rzadko, bo i nie mieliśmy takiej potrzeby (ja sobie plan tak dostosowałem, że wszystkie zajęcia mi się pokrywały z tymi, co już miałem w Polsce i nie musiałem na nie chodzić). Całe dnie spędzaliśmy w basenie albo wylegując się na trawie obok niego lub też grając w bilarda (straszny łomot dostawałem od Pedro, który znał tylko podstawy angielskiego, ale spędzał z nami dużo czasu). 
Ja i Pedro. Zdjęcie zrobione przez Agę.
Mieszkanie w Areias de Vilar było dla nas atrakcją, ale my sami również byliśmy atrakcją dla mieszkańców tej miejscowości. Zwłaszcza dla pracownic jednego ze sklepów. Jak pierwszy raz poszliśmy do niego na zakupy (nie był to duży sklepik, ale samoobsługowy i oddalony od naszego domu wg google maps o jakieś 2,5 km.), to sprzedawczynie nie wiedziały co ze sobą zrobić. Próbowały się z nami porozumieć, ale nie znały angielskiego, a my portugalskiego. Jednak oferowały cały czas pomoc i później, jak skasowaliśmy wszystkie zakupy, to brały paragon do ręki, wskazywały po kolei na każdy produkt i pokazywały w naszych reklamówkach, który to jest. Jak przechodziliśmy koło sklepu, kierując się na przystanek autobusowy (na ogół autobusy jeździły jak chciały) lub gdy biegałem, próbując zachować jakiekolwiek ślady kondycji i przebiegałem koło sklepu, to zawsze stawały w drzwiach, machały oraz z uśmiechem na ustach wołały Olá!.
Skrzyżowanie dróg w Areias de Vilar
Samo Areias de Vilar ujęło mnie tym, że bardzo wolno płynie tam czas, a właściwie ma się wrażenie, że całkowicie się zatrzymał. Życie ludzi mieszkających w tym miejscu jest bardzo proste i spokojne. Praktycznie przy każdym domu jest winnica, mniejsza bądź większa. Nad wioską wznoszą się wzgórza pokryte drzewami. Uliczki w centrum tej małej miejscowości są bardzo wąskie i czasem zastanawiałem się, jakim cudem auta się tutaj mijają, gdyż nie ma pobocza, tylko zaraz przy drodze jest albo jakiś kamienny mur, albo stoi dom. Same domy są dość stare i na większości z nich jest tabliczka, w którym roku zostały zbudowane. Tworzą one jednak niesamowity klimat, który wraz z wąskimi brukowanymi uliczkami, kamiennymi murami i bramami kojarzył mi się z Ojcem Chrzestnym oraz fragmentem książki, który opisywał pobyt Michaela na Sycylii (sam jeszcze nie byłem na tej wyspie, ale znajduje się ona na mojej czekliście ). Z miłą chęcią osiedliłbym się tutaj na emeryturze. Kupił kawałek ziemi, uprawiałbym winogrono i robiłbym wino, a wieczory spędzał w którejś z kawiarenek, oglądając mecze ligi portugalskiej...
Jedna z uliczek w Areias de Vilar
Przez te pierwsze trzy tygodnie mogliśmy poznać portugalską gościnność. Laurinha z mężem zapraszali nas na obiady lub kolacje do ich części domu, albo czasami zabierali nas do Bragi i oprowadzali po mieście. Starali się nam zapewnić jak najlepsze warunki do życia i bardzo ich polubiliśmy i mimo bariery językowej świetnie się dogadywaliśmy. Myślę, że oni nas też polubili, a zwłaszcza Pedro. Ale mieszkanie z dala od miasta, skąd ostatni autobus do naszej miejscowości odjeżdżał koło 16 i później jedynym środkiem transportu pozostawała taksówka miało też swoje minusy. Nie mogliśmy się za bardzo integrować z innymi studentami, ciężko było wydostać się z miasta po imprezie czy posiedzeniu w pubie i mimo wszystko cały czas poszukiwaliśmy wraz z Susaną mieszkania do wynajęcia w mieście. Gdy udało się je znaleźć i nadszedł czas przeprowadzki, to z jednej strony cieszyliśmy się, ale z drugiej żal nam było opuszczać piękną willę z basenem i przede wszystkim rodzinę w niej mieszkającą. Nie była to jednak ostatnia poznana przez nas rodzina z Portugalii, z którą zaprzyjaźniliśmy się i spędzaliśmy dużo czasu, ale na pewno pobyt u niej zapamiętam do końca życia. Liczę, że jeszcze uda mi się ich odwiedzić w przyszłości. 
Zachód słońca nad Areias de Vilar

Portugalia - początek Portugalia - początek Reviewed by RepLife on 13:24 Rating: 5

Brak komentarzy:

Dzięki bardzo za poświęcenie czasu i energii na dotarcie aż tutaj :) Jeśli chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami na temat tego posta lub całego bloga, nie wahaj się :)

Obsługiwane przez usługę Blogger.