Jeśli chcielibyście się wczuć w klimat, jaki panował w marszrutce z Mestii do Tibilisi, to polecam włączyć sobie piosenkę Gunther $ Samantha Fox - Touch me do czytania tego posta :) Właśnie ten kawałek najbardziej kojarzy mi się z drogą do stolicy Gruzji. Można nawet go usłyszeć na filmie z naszej wyprawy, który znajdziecie pod tym linkiem.
Usadowiliśmy się z Magdą na samym końcu pojazdu. Na siedzeniu po lewej stronie położyliśmy nasze plecaki, gdyż nie zmieściły się w bagażniku. Madzia wywaliła swoje długie nogi na moich kolanach, położyła głowę na plecaku, przykryła się śpiworem i po chwili usnęła. Mieliśmy ogromne szczęście, że przez dziewięciogodzinną podróż busikiem mieliśmy dla siebie wszystkie cztery ostatnie siedzenia. Czas ten nam upłynął na przerywanym śnie, kiedy to auto za bardzo podskakiwało na wyboistej drodze, rozmowach, które głównie dotyczyły ostatnich paru dni i śmiechu z rosyjskich piosenek lecących na full z głośników pojazdu W pewnym momencie śmialiśmy się tak bardzo, że aż z zaciekawieniem oglądali się na nas inni pasażerowie. Kierowca oczywiście pokonywał trasę z zawrotną prędkością, rzadko zwalniając na zakrętach czy przy omijaniu nieproszonych krów, które postanowiły sobie najzwyczajniej w świecie poleżeć na środku drogi. W pewnym momencie przewożony na półce nad siedzeniami plastikowy baniak z wodą spadł na jednego z pasażerów po tym, jak nasze auto podskoczyło na jednym z wybojów. Na szczęście nic się tej osobie nie stało, ale mogło być nieciekawie, gdyby została uderzona w głowę.
Około godziny 16:30 wysiedliśmy na kolejowym dworcu głównym w Tibilisi. Naszym celem na dzień dzisiejszy jednak nie była stolica, tylko Stepancminda, czyli miasteczko położone w północno-wschodniej Gruzji, ok. 12 km od granicy z Rosją. W przewodniku napisane było, że ostatnie marszrutki do naszej dzisiejszej destynacji odjeżdżają z głównego dworca autobusowego przy stacji metra Didube. Oddalona ona była, od miejsca w którym się znajdowaliśmy około 5 km. Stwierdziliśmy, że przejdziemy tę trasę i nie będziemy korzystać z komunikacji miejskiej, mimo że było już dość późno. Magda początkowo nie ufała moim zdolnościom orientacyjnym, ale szła dzielnie przez miasto za mną. Stolica nie wywarła na nas dobrego pierwszego wrażenia. Upał, mnóstwo ludzi, smród docierający z przejść do metra... ogólnie nic specjalnego. W końcu dotarliśmy na miejsce ok 17:10, niesamowicie spoceni (mimo dość późnego popołudnia temperatura w mieście wynosiła około 40 stopni i było bardzo duszno, a my maszerowaliśmy dość szybko), głodni i spragnieni.
|
Krótki postój na trasie do Stepancmindy |
Na dworcu postanowiliśmy poszukać jakiejś marszrutki, która być może spóźniła się z odjazdem. Idąc przez zgraję nagabywaczy zaczepił nas pewien chłopak, który krzyknął tylko Stepancminda?. Madzia cały czas miała zakodowaną w głowie starą nazwę tego miasta - Kazbegi i nawet nie zwróciła na niego uwagi, ale ja się zatrzymałem i odpowiedziałem słowem, którego najczęściej używałem podczas pobytu w Gruzji i Armenii - Da! Okazało się, że chłopak akurat wracał do domu, znajdującego się w tej miejscowości i zbierał ludzi, by koszty podróży mu się zmniejszyły. Zaproponował przejazd za 10 GEL od osoby, czyli o 5 GEL mniej niż marszrutka. Po szybkiej wymianie zdań między mną i Magdą zdecydowaliśmy się przystać na jego propozycję.
Komfort jazdy samochodem był znacznie większy niż w normalnej marszutce, gdyż był to mniejszy, nowszy busik, z wygodniejszymi siedzeniami i nie był upchany po brzegi ludźmi z całej Gruzji. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze przed wyjazdem z miasta w sklepie, gdyż chcieliśmy uzupełnić nasze zapasy żywności. Przez cały dzień nic nie jedliśmy. Najpierw z powodu kaca, a potem dlatego, że nie było kiedy i za bardzo co.
|
Mijana po drodze twierdza Ananuri |
Droga do Kazbegi wiedzie przez Gruzińską Drogę Wojenną, na której jest mniej zakrętów niż na drodze do Mestii, ale podziwiać można równie piękne widoki. Na miejsce dojeżdżamy około 21, gdy jest już ciemno. W planach mieliśmy udać się od razu na Cmindę Samebę, ale byliśmy tak głodni, że pierwsze co zrobiliśmy, to udaliśmy się do restauracji w centrum miasta. Zamówiliśmy sobie po kieliszku czaczy (na trawienie, a nie dlatego, że tęskniliśmy za alkoholem), a także po misce zupy. Ja wziąłem Borsz, a moja kompanka Adżapsandali. Ceny wcale nie były wygórowane, klimat restauracji fajny, w dodatku w telewizji leciała Eska TV. A kolejnym plusem tego miejsca, była normalna toaleta z sedesem zamiast dziury :D Niby to tylko zupy, ale najedliśmy się nimi do syta. Nie chcieliśmy się przejadać, bo obawialiśmy się "Zemsty Gruzina", która mogłaby nas dopaść w czasie nocy w namiocie i przeszkodzić w dalszych podróżach. Po wyjściu z restauracji podszedł do nas taksówkarz, z którym rozmawialiśmy po wyjściu z marszrutki i ponownie zaproponował nam nocleg w jego guest housie. Nasze zmęczenie wzięło górę i postanowiliśmy, że nocleg pod świątynią przełożymy na kolejną noc. Zwłaszcza, że mogliśmy na cały dzień zostawić u niego ciężkie bagaże i udać się w stronę Lodowca Gergeti z lżejszymi plecaczkami.
|
Mój Borsz po lewej i Adżapsandali Madzi po prawej |
Guest house, który nam zaoferował kosztował 15 GEL na głowę, ale mieliśmy duże, wygodne łóżko, spore dwa pokoje tylko dla siebie, zamykane na klucz i łazienkę z prysznicem i toaletą. Magda wykąpała się pierwsza, ale wróciła z łazienki przemarznięta, gdyż nie miała ciepłej wody. Coś był problem z działaniem junkersa, ale gdy ja poszedłem się umyć, to zaskoczył za pierwszym odkręceniem kurka z ciepłą wodą i mogłem spokojnie wziąć prysznic w bardziej przyjaznych warunkach. Głupi ma szczęście :D Obudziliśmy się o 6:30, szybko zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i wyszliśmy z domu. Na schodkach guest housa totalnie nas zamurowało, gdy zobaczyliśmy Kazbek oraz Cmindę Samebę, górujące nad niedaleką wioską Gergeti. Chwilę postaliśmy, pocykaliśmy zdjęcia (oczywiście nie odbyło się bez selfie) i ruszyliśmy na szlak. Nie było za ciepło, słońce powoli wstawało, a widoczność była bardzo dobra, co świadczyło, że ładna pogoda powinna utrzymać się przez cały dzień.
|
Widok z naszego guest housa na Kazbek, Cmindę Samebę i wioskę Gergeti |
Do świątyni dotarliśmy około 8 rano. Szlak do niej był dość stromym podejściem, ale szło się bardzo przyjemnie. Przynajmniej mi, bo Madzia się coś gorzej czuła. W połowie drogi dołączył do nas pies, który chyba stwierdził, że trzeba nam pomóc w dotarciu na szczyt. Nie odstępował nas na krok. Gdy się zatrzymywaliśmy, by odsapnąć, on również się zatrzymywał. Gdy za bardzo wybiegał naprzód, to za chwilę czekał, aż do niego dołączymy. I tak wyglądała nasza wspólna wędrówka aż pod mury Cmindy Smaeby.
Zakładam spódnicę (przed gruzińskimi
cerkwiami zazwyczaj stoją kartony z chustami na głowę i długimi spódnicami) i
wchodzimy do środka. Świątynia jest malutka, ale bardzo dużo w niej obrazów,
figur, ikon. Mam wrażenie, że dla Michała wizyta w
cerkwi jest dużym przeżyciem. Nawet ja czuję wzniosłość chwili – słońce jeszcze
nie wyszło zza gór, jest chłodno, my sami w jednej z najważniejszych
prawosławnych świątyń. Kupujemy świeczkę i zapalamy, według wyboru Michała, pod obrazem NMP z małym
Jezusem (dla jasności: absolutnie nie kłóci się to z moimi przekonaniami –
świeczkę zapaliliśmy za nasze rodziny i najbliższych przyjaciół, a duża część
mojej rodziny i przyjaciół wierzy w Boga). Agnostyk czy nie – ta chwila miała
swoją magię.
Muszę przyznać, że Magda zaskoczyła mnie, gdy podeszła do mnie ze świeczką, by ją zapalić. Rzeczywiście świątynia wywarła na mnie duże wrażenie, ale zawsze tak mam, gdy wchodzę do małych, starych, pustych kościołów. W takich miejscach o wiele bardziej wyczuwam obecność Boga i bardziej skupiam się na modlitwie niż podczas mszy świętych czy ogromnych molochach z tłumem ludzi w środku.
|
Z psem-przewodnikiem |
|
Cminda Sameba i Kazbek w tle |
Odpoczęliśmy trochę przed świątynią. Uzupełniliśmy zapasy wody, zjedliśmy i ruszczyliśmy dalej, w stronę Kazbeka. Naszym celem był lodowiec Gergeti, który znajduje się na wysokości ok. 3000 m. n.p.m. By wejść na samego pięciotysięcznika niestety nie jesteśmy odpowiednio przygotowani, w przeciwieństwie do licznych ludzi, których po drodze mijaliśmy na szlaku, a z czego większość pochodziła z naszej ojczyzny. Ale może kiedyś nam się uda. Droga do lodowca jest naprawdę świetna. Do punktu widokowego idzie się około dwóch godzin i jest dość stromo, ale bardzo przyjemnie. Później spokojnie w godzinę można dojść do jęzora lodowca. Idzie się ścieżką wśród licznych głazów narzutowych, a towarzyszy nam cały czas pojawiający się i znikający za chmurami, majestatyczny Kazbek. Następnie trzeba pokonać rzeki, wypływające spod lodowca. Przechodzi się po kamieniach. Trzeba znaleźć oczywiście odpowiednie miejsce, by nie zanurzyć butów w rwących potokach.
|
Pod lodowcem Gergeti |
Może jeszcze kilka słów na temat samego Kazbeka. Ma on wysokość 5033 m. n.p.m. i jego trójkątny kształt, świadczy o tym, że jest on uśpionym wulkanem. Jego ostatnia erupcja miała miejsce ok 750 r. p.n.e., ale jeszcze nawet dzisiaj na północnych zboczach można ponoć zaobserwować ujścia gorących gazów. W 2002 roku najprawdopodobniej taki gwałtowny wyziew gazu spowodował osunięcie się w dolinę całego lodowca Kolka, który w postaci gigantycznej lawiny przemierzył 32 km z prędkością ponad 100 km/h. Zginęło wtedy ponad 150 osób. To nie jest jedyny wulkan na Kaukazie, gdyż najwyższa góra tego pasma górskiego - Elbrus jest nim również i może w każdej chwili wybuchnąć. Jego erupcja najprawdopodobniej obudziłaby i Kazbek, a wtedy ogrom zniszczeń jest trudny do wyobrażenia.
Kazbek ma w sobie coś mitycznego. Jego sylwetka górująca nad innymi górami napawa swego rodzaju poczuciem maleńkości, ale też pobudza wyobraźnię. Pewnie dlatego wiąże się z nim gruzińska legenda o herosie Amiranim, która jest podobno pierwowzorem mitu o Prometeuszu, a który za karę był przykuty właśnie do tej góry.
|
Miejsce, gdzie w 2013 roku z powodu lawiny zginęła trójka alpinistów - najmłodszy miał 18 lat. |
Pod lodowcem Gergeti spędziliśmy krótką chwilę napawając się widokami. Niestety zaczynało coraz bardziej wiać i pojawiły się ciemne chmury, dlatego zdecydowaliśmy się na powrót. Musieliśmy wrócić do miasta, odebrać bagaże i spróbować z powrotem wejść na Cmindę Samebę z naszymi ciężkimi plecakami (ostatecznie z powodu zmęczenia całodziennym chodzeniem i pogłoskach o pogarszającej się w nocy pogodzie, zdecydowaliśmy się na inne miejsce noclegowe - okazało się to strzałem w dziesiątkę).
Droga powrotna mija bardzo szybko, pod
Cmindą Samebą leżakujemy na karimacie 40 minut, po czym przypominamy sobie o czekających
na nas w guest house bagażach i schodzimy do Kazbegi. Po
odebraniu bagaży kupujemy sobie w piekarnio-fast foodzie chaczapuri i oranżadę z
estragonem (ohydna!). Jest 18:00, zmęczeni idziemy do parku, gdzie dzień wcześniej
widzieliśmy namioty. Trochę niedowierzam, że można się tam rozbić bezpłatnie, ale
wyluzowany Misiek mnie przekonuje, by rozbić namiot (i oczywiście ma rację). Zaczyna robić się
ciemno, a my o 20 już śpimy, zmęczeni i przede wszystkim szczęśliwi.
|
Kazbek i Cminda Sameba o zachodzi słońca |
Około piątej rano obudziły nas pomrukiwania burzy. Zerwaliśmy się na równe nogi, szybko spakowaliśmy i ruszyliśmy w stronę centrum miasta, skąd odjeżdżały marszrutki do Tibilisi. Najbliższa jechała dopiero o 7, więc mieliśmy czas na śniadanie (czyli tak, jak zawsze chleb z serem i pomidorem,a na popitę oranżada z estragonem, która wcale taka zła nie była :P). Spożyliśmy je pod wiatą jednego z ogródków piwnych jakiejś knajpki w momencie, gdy nastąpiło załamanie pogody i strasznie się rozlało oraz nieźle waliło piorunami. Dookoła nas oczywiście biegały psy, które postanowiły nam towarzyszyć w drodze z parku do miasta. Gdy się już trochę uspokoiło i burza przeszła szaleć nad Cmindę Samebę, przepakowaliśmy na szybko złożone wcześniej plecaki i udaliśmy się na placyk, skąd pojechaliśmy busikiem do stolicy.
Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń