Czytając przewodniki, blogi, reportaże i relacje z wypraw do Gruzji, a także słuchając znajomych, którzy ten kraj odwiedzili, wiedziałem, że jest w tym państwie region, którego "zaliczenia" nie odpuszczę. Na szczęście towarzyszki mojej podróży nie musiałem wcale namawiać na to, byśmy tam pojechali. Mowa oczywiście o Swanetii, słynącej z pięknych krajobrazów, kamiennych wież, trudnej historii i przemiłych ludzi. W jej stolicy - Mestii - mieliśmy się znaleźć już w pierwszym dniu naszej wyprawy, niestety plany nam pokrzyżowało lotnisko, o czym możecie poczytać w moim poprzednim poście.
I tak dnia trzeciego sierpnia roku pańskiego 2014-go żegnamy się z Giorgijem na głównym placu w Zugdidi i wsiadamy do małego busika, którym mamy dostać się do oddalonej o 130 km miejscowości położonej wśród gór Kaukazu. Plan był taki, by spędzić tam dwa dni na trekkingu po górach. Sporo czytałem o szlakach, jakie można przejść w tym regionie. Głównie korzystałem z tej strony, gdzie można zobaczyć dokładne opisy tras wraz z ich trudnością, czasem przejścia, różnicą wysokości, itd. Podrukowałem sobie co ciekawsze okazy przed wyjazdem, by wspólnie na coś się zdecydować. Moimi faworytami jednak były szlaki do Lodowca Chalaadi i troszkę trudniejszy do Jeziorek Koruldi. Bardzo chciałem też przejść szlak do najwyżej położonej wioski w Europie - Ushguli, ale z Mestii idzie się tam aż trzy dni. Dojechać samochodem z wynajętym taksówkarzem można znacznie szybciej, ale akurat takie pokonanie tej trasy mnie nie interesuje i zostawiłem sobie to na kolejną wyprawę do tego kraju.
No ale od początku. Jak już wspomniałem, postanowiliśmy udać się do Swanetii marszrutką i tak też zrobiliśmy. Kosztowało nas to 20 GEL na głowę (czyli jakieś 40 złotych) i całą trasę pokonaliśmy w 4 godziny. Dlaczego aż tyle? Gdyż droga do Mestii wije się pomiędzy wzgórzami, jest wiele zakrętów, czasem brak asfaltu, a kierowcy lubią zrobić od czasu do czasu postój przy małych straganikach lub przy restauracji, gdzie mogą napić się piwa albo dwa.
Jeden z postojów na trasie |
Są młodzi, dopiero skończyli studia medyczne. Gruzja im się nie spodobała, bardzo narzekają i ostrzegają, by mieć się na baczności, gdyż Gruzini na każdym kroku chcą z obcokrajowców wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy. Cóż, turystyka to biznes, któż wie o tym lepiej niż ja i Misiek? Czego oni oczekiwali odwiedzając jedynie turystyczne destynacje, nie mówiąc ni w ząb po rosyjsku i zabierając do Gruzji… Złotówki? Pozwolili się oszukiwać, więc byli oszukiwani. Może inaczej – zgadzali się płacić więcej, więc płacili. Tak jest wszędzie, „u nas” również.
Gdy dojeżdżamy na miejsce postanawiamy od razu z pełnym ekwipunkiem ruszyć w stronę Lodowca Chalaadi. Dodam tylko, że jest straszny upał, ja mam na plecach prawie 20-kilowy plecak, ale kompletnie się tym nie przejmujemy, tylko jemy lekkie śniadanie, odwiedzamy na chwile informację turystyczną i lecimy na szlak. A, zapomniałbym... Magda jeszcze musiała umyć włosy. Gdzieś w bocznej uliczce. Wodą z butelki. A woda była ze źródełka z centrum miasta. Czwórka Polaków dołącza do nas w międzyczasie, ale oni nie byli przygotowani na jakiekolwiek trekkingi po górach. Mało tego, momentami szliśmy znacznie szybciej od nich, a oni swe plecaki zostawili w hostelu, w którym zamierzali nocować.
Centrum Mestii |
Po przejściu przez rzekę szlak zmienia się na bardziej stromy, górski i taki, który z Magdą bardziej preferujemy, chociaż widoki przysłaniają wysokie drzewa. Ostro pnie się w górę. Wspina się po korzeniach drzew, dalej wzdłuż rzeki, a nawet czasem trzeba iść po kamieniach w rzece. Dobrze, że było gorąco, bo pewnie w czasie większych deszczów lub okresie roztopów i tak dość rwąca rzeka może być jeszcze bardziej niebezpieczna.
Druga część szlaku |
Lodowiec Chalaadi |
Madziuchna udaje twardziela i przechodzi obok krów, chowających się przed zbliżającą burzą. |
Gdy zaczęło się robić ciemno, postanowiliśmy poszukać miejsca na nocleg. Gdzieś czytałem, że ktoś rozbił się namiotem za pozwoleniem policjantów właśnie w parku, w którym przebywaliśmy. Zresztą, jak rano wysiedliśmy z marszrutki, to stał tu jakiś namiot, ale teraz go nie było, więc pewni nie byliśmy czy rzeczywiście można. Podeszliśmy do dwójki policjantów, którzy faktycznie potwierdzili, że wszyscy przyjezdni rozbijają się tu namiotem, to i my też możemy tak zrobić. Mieli chyba niezły ubaw z tego, że się pytamy ich o pozwolenie i cały czas zerkali na Magdy nogi.
Nasz rozbity namiot stał się nie lada atrakcją dla dzieciaków bawiących się w parku. Te mniejsze co chwilę podchodziły do niego i zaglądały do środka, wprawiając w zakłopotanie ich gruzińskie opiekunki, natomiast te większe bez skrupułów urządziły sobie z niego bramkę piłkarską i co jakiś czas kopały w niego piłką. Dzieciaki z parku zmyły się dopiero około godziny 23 (była niedziela), a my w międzyczasie zaznajomiliśmy się z pewnym tutejszym prawnikiem. Rozmawialiśmy z nim o tym, jak żyje się w naszych krajach, stosunkach z Rosją i Unią, ekonomii, gospodarce i innych tego typu tematach.
Nasz namiot był atrakcją niestety nie tylko dla dzieci bawiących się w parku, ale również w nocy zaciekawił psy, które postanowiły nas obudzić o drugiej. Regiony górskie w Gruzji słyną z tego, że biega na wolności masa psów. Jedne są bardziej przyjazne, inne mniej. Nie spodziewałem się ich jednak spotkać w samym centrum miasta, zwłaszcza o drugiej w nocy. Obudziły nas jazgotaniem i warczeniem. Biegały wokół namiotu i jeden nawet odważył się lekko na niego skoczyć. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie słyszałem tak głośnego warczenia psów. Podobnie jak nigdy nie czułem, by komuś tak waliło serce, jak Magdzie w tej chwili. Po chwili usłyszeliśmy jakichś ludzi, którzy przegonili psy i znowu zrobiło się spokojnie. Jednak nie na długo i psy wróciły. Gdy ponownie usłyszeliśmy ludzi, Magda zaczęła krzyczeć po rosyjsku, wołając o pomoc. Jakieś ludzkie głosy odstraszyły czworonogi i moja przyjaciółka postanowiła wybiec z namiotu do ludzi, którzy nam pomogli.
Tak poznaliśmy Hutę i Jango, którzy wyraźnie uradowali się na widok młodej, długonogiej blondynki w samych majtkach i koszulce, która wyraźnie wystraszona prosiła ich o pomoc i przypilnowanie nas, byśmy mogli złożyć namiot i udać się na policję (mieliśmy nawet plan, by nas zamknęli w celi, żebyśmy mogli się przespać). Starzy Gruzini, którzy trudnili się sprzątaniem ulic w mieści tylko machnęli ręką, kazali się pakować i iść z nimi. Zaproponowali nam bezpieczny nocleg u nich w domu, więc spakowaliśmy się migiem i ruszyliśmy z nimi. Tłumaczyli nam, że może faktycznie jakieś psy chciały nas zaatakować, ale nie ma się co ich bać, a poza tym ochraniał nas jeden. I faktycznie, gdy wyszedłem z namiotu, to koło niego, przy samym wyjściu leżała czarna sabaka, która na mój widok tylko leniwie podniosła głowę na moment i położyła się znowu, przymykając oczy.
Chłopaki ugościli nas litrem araki, czyli orzechówki zalewanej spirytusem i chlebem pszennym na zagrychę. Po prawie dwóch godzinach toastów, rozmów, śmiechów Jango w końcu zaprowadza nas do pokoju, w którym mamy spać. Okazuje się jednak, że już ktoś tam nocuje. Był to syn Jango, który został obudzony przez swojego ojca około czwartej nad ranem, by zwolnić swoje łóżko dla dwójki utrudzonych wędrowców z Polszy.
Ok. 12 budzi nas Huta – przecież umówiliśmy się na wycieczkę! Na kacu staczamy się z łóżek i z grubsza ogarniamy – czyli po prostu pakujemy do plecaka karimaty i apteczkę, ubieramy spodnie i ruszamy z Hutą na wyprawę. Tankujemy samochód za 20 lari, Huta Kupuje dwulitrowe Natahtari (gruzińskie piwo z okolic stolicy). Krętą, aczkolwiek w wyjątkowo dobrym stanie drogą wjeżdżamy pod jakiś szczyt, parkujemy przy wyciągu krzesełkowym. Wyciągiem wjeżdżamy na szczyt (5 lari/os.), jesteśmy ponad 2 000 m n.p.m. Ze szczytu roztacza się przepiękna panorama: na zachód otulona w siwych chmurach, ośnieżona Ushba, na wschód i południe pokryte zieloną trawą, ostre szczyty o powierzchni przypominających pognieciony atłas, w dole Mestia, a na północ – najwyżej położona osada w Europie - Ushguli. Ushguli wygląda cudnie – małą osadę położoną na wysokości 2 200 m n.p.m. z trzech stron otaczają cztero- i pięciotysięczniki, w tym najwyższa góra Gruzji – Szchara (5 068 m n.p.m.). Po krótkim spacerze siadamy pod drzewem (Huta: „Bjereza! Samyje haroszyje derewo w mirje! My zdjes bezopasny!) . Huta wyciąga litr araki, dwa litry piwa i plastikowe kubeczki. No ładnie, tego się nie spodziewaliśmy.
Góra, o której pisze w swoim pamiętniku Magda, to Zuruldi (2347 m.n.p..m.). Jeszcze nigdy nie spiłem się na takiej wysokości. Huta zapodawał ładne tempo picia, a najlepsze było jednak to, że znowu zbliżała się burza. Zaczęło się od lekkich pomrukiwań od strony Ushby. Stamtąd też nadciągały coraz groźniej wyglądające chmury. Huta jednak nas uspakajał: „Zdjes
bjereza! My zdjes bezopasny! Bura? Eeee! Niczewo! Nie boitjec, pijtje.” No to piliśmy i w końcu burza nas zastała. Lało jak z cebra. Waliło jak jak z armat, a my uradowani postanowiliśmy się w końcu ruszyć z miejsca i udać się w stronę kolejki linowej, by zjechać na dół.
Złowrogie chmury nad Ushbą |
Z przemoczonymi Gruzinami i Hutą |
Widok z Zuruldi |
Obudziliśmy się z Magdą na jednym,wąskim łóżku (bo na moim gdy się kładliśmy spał Luka) około jedenastej. Obudzeni przez zaskoczonego Jango. Zaskoczonego, gdyż myślał, że wstaliśmy wcześnie rano i udaliśmy się na busa. Uświadomił nas tym samym, że już nic nie jeździ z Mestii do Tibilisi i powinniśmy zostać jeszcze jeden dzień, a wieczorem będzie oczywiście okazja do napitku. No i tak robimy, pakujemy mniejsze plecaki i postanawiamy iść do muzeum Michaiła Chergianiego - alpinisty, który jako pierwszy zdobył Ushbę i który lubował się zdobywaniu najtrudniejszych szczytów.
Idziemy przez Mestię, wśród licznych kamiennych wieżyczek, które tworzą niesamowity klimat tego miejsca, wciąż lekko pod górę. W końcu napotykamy miejscowego, który zaczepia nas i pyta się czy idziemy do Jeziorek Koruldi. Lekko ze zdziwieniem, odpowiadamy że tak i pytamy czy daleko jeszcze. Oznajmia nam, że droga jest posta i maksymalnie za 4 godziny będziemy na miejscu. Co prawda było już popołudnie, ale chłodne powietrze i bezchmurne niebo sprzyjało trekkingowi, więc poszliśmy dalej szlakiem, który nam wskazał.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie potworny kac, jaki mnie dopadł po jakiejś pół godzinie. Myślałem, że umrę, głównie przez to, że stanie mi serce. Robiłem postoje częściej niż zwykle, a Magda miała niezły ubaw ze mnie, choć i ona nie czuła się w pełni sił. Męczarnie wynagradzały nam przepiękne widoki, to na Mestię, to na góry dookoła niej. W pewnym momencie zmusiliśmy się do postoju i zjedzenia chleba z tuńczykiem. Dawno tak się nie męczyłem jedząc dwie kromki. Jeszcze jak na złość mieliśmy tylko dwie butelki wody, przez co musieliśmy oszczędnie pić, a smaliło mnie, jak dzika po żołędziach.
W końcu udaje nam się dojść na wysokość 2200 m.n.p.m., gdzie czeka nas punkt widokowy. Robimy tam 15 minut przerwy i podziwiamy piękną panoramę Mestii i otaczających ją zewsząd gór. Mamy widok na Zuruldi, na zielone szczyty po jej prawej stronie i ośnieżone po lewej. Wdychając czyste powietrze nabieramy sił. Z tego miejsca już jest całkiem blisko do jeziorek, więc nie zamierzaliśmy wcale wracać, tylko iść dalej.
Podziwiam Mestię |
Nakarmieni i napojeni (nie wiem czy czacza tak na mnie podziałała, czy chleb z krowim, białym serem, a może jedno i drugie, ale przybyło mi sił) poszliśmy dalej. Czekał nas teraz bowiem najlepszy fragment szlaku. I może same jeziorka mnie nieco rozczarowały, gdyż spodziewałem się, że będą nieco większe, to widoki, jakie mogliśmy podziwiać w drodze do nich całkowicie wszystko zrekompensowały. Piękno gór w tym regionie jest po prostu powalające i ciężkie do opisania. A jeszcze od czasu do czasu nieśmiało zza chmur wyłaniała się potężna i niebezpieczna Ushba (na tę górę zmierzali Czesi, których poznaliśmy na lotnisku w Kutaisi, a którzy lecieli tym samym samolotem, co my. Czas 11-godzinnego oczekiwania umilali sobie browarami, którymi się w końcu porządnie upili i pozasypiali. Akurat jeden z nich siedział koło mnie w samolocie. Magda była wpatrzona w niego, jak w obrazek, a ja nie mogłem wytrzymać, bo jechało od niego alkoholem, jak od nas pewnie przez cały pobyt w Gruzji). Przy jeziorkach postanowiliśmy chwilę odpocząć i napawać się pięknem widoków oraz podziwiać latające nad nami ogromne orły złociste. Pobiłem swój rekord wysokości, gdyż Koruldi lezą na wysokości 2740 m.n.p.m.. Magda zresztą nigdy wcześniej też tak wysoko nie wlazła.
Dla takich widoków warto było się tak męczyć |
Jeziorka Koruldi |
Okazało się jednak, że chłopaki przyjechali w to miejsce samochodem i zaproponowali wspólny zjazd na dół. Długo nie namyślając się, zgodziliśmy się. Normalnie w to miejsce wjeżdżają auta z napędem 4x4, a oni przyjechali tu... Octavią (z tego, co pamiętam). Czteroosobową Octavią. Oczywiście, to wcale nie był problem, więc wcisnęliśmy się wszyscy (łącznie 6 osób) do środka i zjechaliśmy na dół. Okazało się, że chłopaki są policjantami. Oczywiście wychwalali po drodze naszego byłego prezydenta i wyklinali Putina. Oczywiście Magda musiała dowalić tekstem, że u nas w kraju na policję mówi się psy, czyli po rusku sabaki, z czego oni zaczęli rechotać i potwierdzili, że w Gruzji też. Momentami droga była dość ciekawa, zwłaszcza w miejscach, gdzie musieliśmy się wszyscy cisnąć na jedną stronę, by auto nie przewróciło się na bok, ale ostatecznie bezpiecznie dotarliśmy pod bramę domku Jango.
Z gruzińskimi policjantami na punkcie widokowym |
Ze swańskimi braćmi |
Opuszczaliśmy Mestię z żalem, gdyż poznaliśmy tutaj naprawdę wspaniałych ludzi. Jednocześnie zakochaliśmy się w Swanetii i utwierdziliśmy się w przekonaniu, że na pewno tu wrócimy. Nie odpuszczę trekkingu do Ushguli i chciałbym w końcu zobaczyć Ushbę w całej pełnej okazałości, bo przez cały czas, jak byliśmy/piliśmy (niepotrzebne skreślić) była za chmurami i nie pojawiła się cała ani razu. A szkoda, bo jest naprawdę piękna. Przed nami jednak były kolejne przygody i kolejne góry, w tym chyba najpiękniejsza na całym Kaukazie - Kazbek.
Swanetia araką, czaczą i winem płynąca
Reviewed by RepLife
on
19:10
Rating:
Brak komentarzy:
Dzięki bardzo za poświęcenie czasu i energii na dotarcie aż tutaj :) Jeśli chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami na temat tego posta lub całego bloga, nie wahaj się :)