Długo zabierałem się za napisanie tego posta. Głównie dlatego, że jak zaczynałem o nim myśleć, to aż ciężko było mi na sercu, że cała dwutygodniowa wyprawa do Gruzji i Armenii minęła. Jak tylko odpalałem kompa i wchodziłem na stronę bloggera, zaraz powracały wspomnienia, na nowo przeglądałem zdjęcia i filmy. Żałuję, że już od półtora miesiąca jestem w domu we Wrocławiu, nigdzie nie wyjeżdżam, bo praca za bardzo nie pozwala i mogę tylko żyć wspomnieniami tych kilkunastu dni, kiedy to kompletnie nie myślałem o problemach dnia codziennego. Skupiałem się jedynie na podziwianiu przecudnych krajobrazów czy poznawaniu coraz to nowych ludzi. Podobnie czułem się, gdy opuszczaliśmy letniskowy domek Arsena i zmierzaliśmy w stronę Gruzji, by ostatnie dni naszego urlopu spędzić nad Morzem Czarnym. Ciężko było nam się rozstać z Erywaniem, gdyż w tym mieście, dzięki naszym niedawno poznanym przyjaciołom, mogliśmy się czuć jak w domu. Ale to jeszcze nie koniec naszej przygody z Armenią, gdyż powrót z tego kraju do Gruzji przeciągnął nam się bardziej niż sądziliśmy.
Wstaliśmy dość wcześnie, wzięliśmy prysznic w naszym źródełku, spakowaliśmy się i po krótkim śniadaniu ruszyliśmy na marszrutkę, która miała jechać do miejscowości oddalonej o kilka kilometrów od stolicy - Ashtarak. Stamtąd mieliśmy łapać stopa w kierunku granicy z Gruzją. Po przejechaniu kilku przystanków Magda dowiedziała się od jednej z pasażerek, że trasa busika została zmieniona i musimy wysiąść wcześniej, jeśli chcemy dojechać do owego miasteczka. Tak też robimy. Na przystanku zaczepiają nas Ormianie, którzy proponują przejazd taksówką do Ashtarak za jedyne 300 dramów od osoby (około 3 zł, nawet mniej). Twierdzą, że pokażą nam dobre miejsce, z którego możemy łapać dalej stopa. Godzimy się na takie rozwiązanie, ładujemy plecaki do bagażnika i sami lądujemy na tylnym siedzeniu starej łady wraz z Surenem...
Magda z Surenem |
Okazało się, że Suren to Ormianin, który w 1982 roku był w Polsce przez dwa tygodnie. Bardzo dobrze wspominał nasz kraj i koniecznie chciał, żebyśmy poszli do niego na godzinkę na śniadanie. Twierdził, że potrafi zaparzyć najlepszą kawę na świecie, czyli kawę po polsku (wsypana kawa do kubka, zalewana jest po prostu wrzątkiem). Ostatecznie zgodziliśmy się, że wstąpimy na 15 minut, ale nie dłużej, bo przed nami jeszcze daleka droga. Zasiedzieliśmy się u niego ponad dwie godziny. W międzyczasie nasz nowy przyjaciel pokazuje nam jak się parzy kawę po ormiańsku, opowiada o swojej rodzinie, częstuje wódką, przygotowuje szaszłyki, wznosi długie toasty, wróży z rąk, znowu polewa wódkę, karmi arbuzami i kolejną kawą, wspomina czasy, gdy był w Polsce i od czasu do czasu wtrąca w swoje wypowiedzi polskie słowa (byłem w szoku, jak ładnie mówił w naszym języku i że po tylu latach wciąż pamięta polskie słowa). Dwie godziny mijają bardzo szybko, ale nie mogliśmy zostać dłużej.
Śniadanko u Surena |
Przytoczę też tekst z pamiętnika Magdy, żebyście poznali, jak ona wspomina spotkanie z Surenem:
[...] Zamiast planowanych 15 minut, spędzamy u Surena ponad 2 godziny. Zaczynamy od kawy po ormiańsku, która była NAJLEPSZĄ kawą, jaką w życiu piłam (nawet niepijący kawy Michał zachwycał się jej smakiem). Do małego metalowego garczka Suren wsypuje trzy łyżeczki kawy (3 osoby więc 3 łyżeczki), zalewa to trzema maleńkimi filiżankami zimnej wody (takimi jak do espresso) i wsypuje dwie łyżeczki cukru. Garczek stawia na ogniu, od czasu do czasu miesza. Gdy wywar zaczyna kipieć (podnosić się do góry, jak mleko), garczek zdejmuje z ognia i wlewa zawartość do trzech małych filiżanek. Coś wspaniałego! Na stole, poza kawą, ląduje arbuz (armeńskie arbuzy rządzą!) i słodkie wafelki. Po kawie szybko pada propozycja napicia się słynnego już „ciut ciut napitku”. Wznosząc długie i podniosłe toasty (naturalnie!) pijemy po dwa kieliszki wódki pozostałej po jakiejś imprezie. Suren proponuje nam szaszłyk, zaczyna smażyć mięso, kroi pomidory i ser. Podaję zagryzki do stołu, po czym zamieniam się w ormiańską kucharkę (czyli pilnuję, aby mięso się nie przypaliło), a Suren idzie do sklepu po butelkę wódki. Wszystko jest przepyszne, a po kilkunastu dniach na Zakaukaziu ciepła wódka smakuje nam rewelacyjnie. Podczas imprezy Suren wróży nam z rąk, co jest bardzo zabawne, nie tylko ze względu na wypity alkohol. Dowiaduję się, że będę długo żyła, mam zdrowe serce, dla facetów jestem agresywna, zawodowo osiągnę sukces, będę miała dwie córki i pod koniec życia trochę problemów ze zdrowiem. Michał słyszy, że lubi się zabawiać i miał już wiele panienek, a też wiele jeszcze przed nim, również będzie żył długo, będzie miał trójkę dzieci, dobrą pracę i problemy ze zdrowiem. Suren wyczytuje mu też z ręki, że ma wykształcenie wyższe. Po tradycyjnym już swataniu (mnie i Miśka) żegnamy się i jedziemy dalej[...]
To prawda, że w życiu mi tak kawa nie smakowała, jak ta przyrządzona przez Surena. Portugalczycy zawsze przechwalają się jaką to oni mają dobrą kawę, ale tamta była paskudna i ormiańska zdecydowanie bardziej mi podchodzi. To chyba kolejny dowód na to, że w moich żyłach musi płynąć jednak ormiańska krew.
Aha, a te panienki, to nie wiem skąd mu się wzięły :D Ale fakt, że wyczytał z ręki moje wyższe wykształcenie i tym mnie trochę zaskoczył. Mówił jeszcze, żebym zaczął robić interesy wspólnie z moim ojcem. Taa... już to widzę...
Pożegnaliśmy się z nim przy drodze prowadzącej na północ kraju i po chwili już siedzieliśmy w aucie z dwoma Ormianami. Krótka pogawędka o naszej podróży, o tym skąd jesteśmy, dokąd jedziemy, co robimy i kolejne zaproszenie na poczęstunek. Tym razem z żalem serca odmawiamy. Podejrzewam, że gdybyśmy się zgodzili, to z Armenii byśmy tego dnia nie wyjechali, a taki był plan minimum. Następnie zabiera nas pewien fotograf. Po krótkiej pogawędce zatrzymuje się na poboczu i cyka nam kilka fotek na tle Kaukazu Małego. Wymieniliśmy się kontaktami facebookowymi, ale coś chyba musieliśmy źle zapisać, bo nie możemy go odnaleźć. A szkoda, bo mieliśmy naprawdę fajne wspólne zdjęcia. Potem jedziemy z parą ormiańsko-grecką, która mieszka na co dzień w Allaverdy, ale często jeżdżą do Moskwy, gdyż tam studiują ich córki. Byli to chyba jedyni ludzie, którzy podczas naszej podróży wypowiadali się o Putinie w samych superlatywach. Polskę znali ze starych polskich filmów, których nawet ja nie za bardzo kojarzyłem i z twórczości Anny German (między innymi jej pieśni leciały z głośników w ich aucie). Z Allaverdy zabrali nas starym mercedesem dwaj Ormianie, którzy nie odzywali się dużo, ale za to bardzo szybko jechali i podwieźli nas do ronda, które znajduje się 10 km od granicy z Gruzją. Stamtąd zabrał nas pewien taksówkarz, który twierdził, że widział nas jak jechaliśmy w drugą stronę i nawet proponował nam wtedy podwózkę do Erywania, oczywiście za kasę. Teraz jednak wiózł nas za darmo. Dał nam jednak swój kontakt (mam dalej zapisany w telefonie) i powiedział, że jeśli będziemy kiedyś znowu w tych rejonach, to możemy do niego napisać, a załatwi nam też nocleg u siebie i ugości nas jak należy.
Witamy ponownie w Gruzji |
Do Tibilisi docieramy późnym popołudniem dwoma autostopami i marszrutką z Marceuli. Spotykamy na dworcu w stolicy kierowcę busika, który podwoził nas, jak jechaliśmy do Armenii. Mieliśmy również okazję zobaczyć super reakcję naganiacza (pisałem o nim wcześniej) na widok Magdy. Wykrzykiwał swoje standardowe "MAAAARRRNEEEUUUULIIIII!!!!", ale gdy zobaczył jasnowłosą "piękność" (:D) z Polski, urwał w połowie słowa, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech i zaczął machać na powitanie.
Ruszyliśmy w kierunku stacji metra, skąd mieliśmy się udać na dworzec Didube. Gdy zapytałem pewnego Gruzina czy dojedziemy do naszgo celu tym pociągiem (w Tibilisi są tylko dwie nitki metra, ale wolałem się upewnić), to wywiązał się mniej więcej taki dialog:
- „Izwinitje, nam nada jechać w Dudibi"
- ”Dudibi? Dudi... Aaaaa! Didube!"
Lekko przekręciłem nazwę, ale w każdym razie dotarliśmy na miejsce bez problemu, ciesząc się w pociągu jak głupki.
Ze stolicy wydostaliśmy się marszrutką poza miasto, gdzieś na stację paliwową. Rzuciłem wtedy hasło, że fajnie byłoby złapać tira, bo jeszcze nim tu nie podróżowaliśmy. Po 20 minutach bezowocnych machań naszymi rękami podchodzi do nas trzech młodych Gruzinów, którzy akurat tankowali swojego tira. Wszystko pięknie, ładnie, chłopaki proponują pomoc, ale na początku dzwonią po jakiegoś kolegę, który jeździł busami, by po nas przyjechał i nas podwiózł za kasę, gdzie tylko chcemy. Ciężko było im wytłumaczyć, że my podróżujemy autostopem i nie mamy pieniędzy na płatny przejazd nad morze. Głównym powodem naszych problemów komunikacyjnych było to, iż chłopaki nie mówili w żadnym innym języku poza gruzińskim...
Ostatecznie jakoś się dogadujemy i jedziemy z nimi około 100 km, w okolice miasta Gori. Po drodze zatrzymujemy się na innej stacji benzynowej, na której dostajemy w prezencie po butelce piwa i batony. Nasze próby jakiegokolwiek skomunikowania się są prześmieszne, ale alkohol łamie wszelkie bariery :D Po przejechaniu ostatecznego odcinka wysiadamy na kolejnej, większej tym razem stacji benzynowej, gdzie czeka na nas kolejny tir, załatwiony po drodze przez naszych towarzyszy podróży. Zanim jednak do niego wsiadamy, zostajemy zaproszeni do restauracji na kolację. Jemy pyszne chaczapuri, ja wcinam jeszcze kebabi (mięso z bardzo dobrze doprawioną kaszą), pijemy piwo i nic innego, jak czaczę. Ostatecznie gruzińską wódkę piję tylko ja z Magdą, bo przecież tamci są kierowcami (chociaż jeden tak dawał w palnik przez całą podróż, że nie miał sił na dalsze picie). Po kolacji żegnamy się i wsiadamy do kolejnego tira. Jego kierowca oczywiście też jest bardzo gościnny i po przejechaniu kilku kilometrów zatrzymuje się na poboczu przy jakimś sklepie, kupuje 0,7l wódki, dwa piwa na zapitkę, paczki czipsów, ładuje to wszystko do samochodu, rusza, polewa i każe nam pić za swoje zdrowie... Nie powiem, było ciężko. Ale udaje się nie puścić pawia... jeszcze :D Magda zasnęła w połowie butelki, ja początkowo też udaję, że śpię, ale w pewnym momencie jestem szarpany przez naszego kierowcę, który informuje nas o tym, iż dojechaliśmy do Zestaponi i on ma tutaj pauzę. Grzecznie dziękujemy za podwiezienie, bierzemy bagaże i mega podpici w środku nocy idziemy szukać miejsca, gdzie możemy rozbić namiot.
Podbija do nas dwóch młodych chłopaków oferując tani nocleg. Odmawiamy i informujemy, że mamy swój namiot, ale nie wiemy za bardzo gdzie się z nim ulokować. Prowadzą nas nad rzekę, gdzie jest ładny kawałek trawiastego, osłoniętego murkiem, równego poletka, świetnego na rozbicie namiotu. Zostajemy w tym miejscu, chociaż jak się później okazało, było ono pełne mrówek, ale kto by to zauważył w takich ciemnościach (jest około 2 w nocy). Gdy rozłożyliśmy naszą noclegownię, nie minęło 5 minut, jak chłopaki wrócili z dwoma litrami wina i pytają się czy nie chcemy się z nimi napić. My nie chcemy? :D Siedzimy z nimi przez dość długi czas (nie wiem dokładnie ile, z racji spożytego alkoholu przez cały dzień), śmiejemy się, rozmawiamy (w końcu ktoś, kto mówi po angielsku, czyli języku, w którym czuję się znaczniej pewniej niż rosyjskim) i oczywiście pijemy wino. W końcu jednak wymieniamy się kontaktami, żegnamy i kładziemy z Magdą spać totalnie pijani oraz wyczerpani.
O tym co się działo od momentu odzyskania świadomości i ruszenia w stronę drogi, by łapać kolejne samochody, jadące w kierunku Kutaisi, nie będę pisał. Kiedyś jeszcze powstanie post o mojej super zdolności, która ujawnia się gdy spożyję ogromną ilość alkoholu - teleportacji.
Do Kutaisi dojeżdżamy jednym samochodem, z kierowcą, który nie bardzo jest rozmowny, ale podejrzewam, że to pewnie przez to, iż wali od nas alkoholem na kilometr. Stamtąd zabiera nas para Gruzinów. Świetni ludzie. Jadą do Poti, gdzie mieszkają i decydują pokazać nam miasto oraz jego najważniejsze atrakcje. Idziemy do katedry, która nieco mi przypomina cerkiew św. Sawy w Belgradzie, zajeżdżamy do portu, a także pod pomnik poległych podczas II Wojny Światowej. Małżeństwo poleca nam byśmy pojechali do Kobuleti zamiast Batumi. Słuchamy ich rady i większość naszego wypoczynku nad Morzem Czarnym spędzamy własnie w tej miejscowości.
Pobyt w Kobuleti zaczynamy od odwiedzenia jednej z knajpek, gdyż głód nam niesamowicie doskwiera. Rano nie byliśmy w stanie nic zjeść przez kaca i było już popołudnie, a my przez cała drogę z Zestaponi nic nie jedliśmy. Opychamy się domowymi plackami, a towarzyszy nam bardzo głośna muzyka, dobiegająca z głośników niedaleko naszego stolika. Tzn, jeśli muzyką można nazwać rosyjskie dico polo :)
Cały dzień spędzamy na plaży, opalając się, kąpiąc w morzu i podziwiając nieporadność młodych ludzi, próbujących grać w siatkę plażową. Plaże w Gruzji w większości są kamieniste, ale nie jest źle. Można spokojnie na nich leżeć :) Wieczorem idziemy do jednej z knajpek przy głównym deptaku. Jemy grzybową zupę, która kompletnie nie smakuje, jak grzybowa serwowana u nas chociażby na Święta Bożego Narodzenia. Nie ma konsystencji kremu, a bardziej takiej zupy jarzynowej. Ale jest pyszna. Szkoda tylko, że od jej spożycia zaczęły się później nasze problemy żołądkowe, a lekarstwa w postaci wódki już nie było. W knajpie mamy okazję podziwiać ludzi, próbujących swych sił w karaoke. W pewnym momencie z głośników zaczyna lecieć hit naszej wyprawy - Kavkasuri Balada. Młoda dziewczyna zaczyna tańczyć typowy taniec gruziński. W pewnym momencie, kompletnie niespodziewanie z ulicy przybiega młody chłopak, wyskakuje na środek knajpy i zaczyna również tradycyjny taniec. Jesteśmy oczarowani, ale sobie przypominamy, że przecież możemy to wszystko nagrać i skutki możecie zobaczyć w filmie poniżej.
Wstajemy wcześnie rano i jedziemy busikiem do Batumi. Decydujemy się na znalezienie jakiegoś hostelu i ostatecznie lądujemy w Batumi Hostel. Dowiadujemy się, że dostępne jest tylko jedno łóżko, ale co to dla nas za problem? Płacimy za nie 15 GEL. Właścicielką hostelu okazuje się być mama właściciela wrocławskiej restauracji Gruzińskie Chaczapuri. Jaki ten świat mały! Cieszymy się, że możemy skorzystać z prysznica, a następnie idziemy na plażę, gdzie leniuchujemy parę godzin. Po powrocie z plaży, ponownie korzystamy z luksusu posiadania łazienki i idziemy na późnopopołudniowy spacer po promenadzie. Wstępujemy do restauracji na lampkę wina, a ja zamawiam do tego duszony warzywny gulasz, który jest po prostu pyszny! Poznajemy tutaj czwórkę Polaków - dwa małżeństwa w wieku około czterdziestu lat. Są bardzo mili i rozmawiamy z nimi przez ponad godzinę. Wymieniamy się historiami z naszego pobytu tutaj, śmiejąc się przy tym, jak głupki. Okazało się, że jeden z nich zdobył rok wcześniej Kazbek.
Mieliśmy w planach wieczorem udać się na dyskotekę, ale Madzia dalej źle się czuje. Zresztą ja sam coraz częściej odwiedzam toaletę, dlatego decydujemy się na powrót do hostelu. Po drodze jednak wstępujemy do jednej z knajp, gdzie Magda zamawia sobie jej wymarzone Adżarskie Chaczapuri i muszę przyznać, że jest świetne.
Samo Batumi nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia. Było co prawda kilka ciekawych pod względem architektonicznym budynków, ale miasto jak dla mnie za bardzo turystyczne. Widać, że głównie nastawione jest na przyjezdnych, bogatych Rosjan, którzy zostawiają gruby szmal w restauracjach i dyskotekach. Zdecydowanie Kobuleti miało ciekawszy klimat.
Następnego dnia wstaliśmy wcześnie i udaliśmy się autobusem na lotnisko. W sklepie niedaleko kupiliśmy jeszcze parę butelek czaczy, którą planowaliśmy przywieźć do Polski (plan się udał :) ). Lotnisko w Batumi jest bardzo malutkie i latają tam tylko czartery. Wracaliśmy z dwiema grupami turystów z Rainbow Tours i Nowej Itaki. Chyba jako jedyni byliśmy pasażerami tego samolotu spoza biura podróży, przez to nie było nas na listach startowych. Mieliśmy jednak bilety, więc nie było problemu z odprawą. Wracaliśmy w ponurych nastrojach. Urlop i cała wyprawa była świetna. Nie chcieliśmy lecieć do Polski. Wolelibyśmy kierować się z powrotem do Svanetii i do Armenii. Obiecaliśmy sobie, że tu wrócimy. Ja wiem, że będę tu wracał na pewno. Pokochałem Zakaukazie i jest jeszcze sporo rzeczy, które chce tu zobaczyć.
Jak dla mnie była to póki co wyprawa mojego życia. Mimo, że zjechałem sporo Europy, ale tak daleko na wschodzie nie byłem nigdy i zdecydowanie te rejony bardziej zaczęły mnie przyciągać niż rozwinięta część naszego kontynentu. Tzn., zawsze chciałem "uderzyć" na wschód, ale teraz wiem, że ta chęć tylko się pogłębiła we mnie.
Z tego miejsca chciałem tez bardzo podziękować Madzi, że zdecydowała się polecieć do Gruzji. Za to, że tak dobrze wszystko planowała i przede wszystkim za to, że jest świetnym towarzyszem podróży. Wiem, że z nią mogę jeździć wszędzie, bo dobrze się dogadujemy :)
Na zakończenie jeszcze kilka zdjęć z Batumi :)
Ruszyliśmy w kierunku stacji metra, skąd mieliśmy się udać na dworzec Didube. Gdy zapytałem pewnego Gruzina czy dojedziemy do naszgo celu tym pociągiem (w Tibilisi są tylko dwie nitki metra, ale wolałem się upewnić), to wywiązał się mniej więcej taki dialog:
- „Izwinitje, nam nada jechać w Dudibi"
- ”Dudibi? Dudi... Aaaaa! Didube!"
Lekko przekręciłem nazwę, ale w każdym razie dotarliśmy na miejsce bez problemu, ciesząc się w pociągu jak głupki.
Ze stolicy wydostaliśmy się marszrutką poza miasto, gdzieś na stację paliwową. Rzuciłem wtedy hasło, że fajnie byłoby złapać tira, bo jeszcze nim tu nie podróżowaliśmy. Po 20 minutach bezowocnych machań naszymi rękami podchodzi do nas trzech młodych Gruzinów, którzy akurat tankowali swojego tira. Wszystko pięknie, ładnie, chłopaki proponują pomoc, ale na początku dzwonią po jakiegoś kolegę, który jeździł busami, by po nas przyjechał i nas podwiózł za kasę, gdzie tylko chcemy. Ciężko było im wytłumaczyć, że my podróżujemy autostopem i nie mamy pieniędzy na płatny przejazd nad morze. Głównym powodem naszych problemów komunikacyjnych było to, iż chłopaki nie mówili w żadnym innym języku poza gruzińskim...
W tirze, w drodze nad Morze Czarne |
Podbija do nas dwóch młodych chłopaków oferując tani nocleg. Odmawiamy i informujemy, że mamy swój namiot, ale nie wiemy za bardzo gdzie się z nim ulokować. Prowadzą nas nad rzekę, gdzie jest ładny kawałek trawiastego, osłoniętego murkiem, równego poletka, świetnego na rozbicie namiotu. Zostajemy w tym miejscu, chociaż jak się później okazało, było ono pełne mrówek, ale kto by to zauważył w takich ciemnościach (jest około 2 w nocy). Gdy rozłożyliśmy naszą noclegownię, nie minęło 5 minut, jak chłopaki wrócili z dwoma litrami wina i pytają się czy nie chcemy się z nimi napić. My nie chcemy? :D Siedzimy z nimi przez dość długi czas (nie wiem dokładnie ile, z racji spożytego alkoholu przez cały dzień), śmiejemy się, rozmawiamy (w końcu ktoś, kto mówi po angielsku, czyli języku, w którym czuję się znaczniej pewniej niż rosyjskim) i oczywiście pijemy wino. W końcu jednak wymieniamy się kontaktami, żegnamy i kładziemy z Magdą spać totalnie pijani oraz wyczerpani.
Z Davitem i Tamazem |
Do Kutaisi dojeżdżamy jednym samochodem, z kierowcą, który nie bardzo jest rozmowny, ale podejrzewam, że to pewnie przez to, iż wali od nas alkoholem na kilometr. Stamtąd zabiera nas para Gruzinów. Świetni ludzie. Jadą do Poti, gdzie mieszkają i decydują pokazać nam miasto oraz jego najważniejsze atrakcje. Idziemy do katedry, która nieco mi przypomina cerkiew św. Sawy w Belgradzie, zajeżdżamy do portu, a także pod pomnik poległych podczas II Wojny Światowej. Małżeństwo poleca nam byśmy pojechali do Kobuleti zamiast Batumi. Słuchamy ich rady i większość naszego wypoczynku nad Morzem Czarnym spędzamy własnie w tej miejscowości.
Katedra w Poti - centralny punkt w mieście |
Pomnik ofiar II Wojny Światowej |
Cały dzień spędzamy na plaży, opalając się, kąpiąc w morzu i podziwiając nieporadność młodych ludzi, próbujących grać w siatkę plażową. Plaże w Gruzji w większości są kamieniste, ale nie jest źle. Można spokojnie na nich leżeć :) Wieczorem idziemy do jednej z knajpek przy głównym deptaku. Jemy grzybową zupę, która kompletnie nie smakuje, jak grzybowa serwowana u nas chociażby na Święta Bożego Narodzenia. Nie ma konsystencji kremu, a bardziej takiej zupy jarzynowej. Ale jest pyszna. Szkoda tylko, że od jej spożycia zaczęły się później nasze problemy żołądkowe, a lekarstwa w postaci wódki już nie było. W knajpie mamy okazję podziwiać ludzi, próbujących swych sił w karaoke. W pewnym momencie z głośników zaczyna lecieć hit naszej wyprawy - Kavkasuri Balada. Młoda dziewczyna zaczyna tańczyć typowy taniec gruziński. W pewnym momencie, kompletnie niespodziewanie z ulicy przybiega młody chłopak, wyskakuje na środek knajpy i zaczyna również tradycyjny taniec. Jesteśmy oczarowani, ale sobie przypominamy, że przecież możemy to wszystko nagrać i skutki możecie zobaczyć w filmie poniżej.
[...] W Gruzji ludowe tańce i pieśni to nieodłączny element kultury i wstydem jest, jeśli Gruzin czy Gruzinka nie umieją ich zatańczyć czy zaśpiewać. Na dyskotece, między ruskim disco polo i przebojami z zachodu, wplatane są ludowe piosenki. To jest w Gruzji piękne – duma z bycia Gruzinem, duma z posiadania własnej kultury, wywyższanie jej i propagowanie na każdy możliwy sposób. Po kolacji udajemy się na pobliski trawiasty teren (nazwany przez nas hucznie „darmowym polem kempingowym”), gdzie rozbijamy namiot, a reszta mojej nocy upływa pod znakiem bolącego brzucha.[...]Praktycznie cały następny dzień spędzamy na plaży, z krótką przerwą na śniadanio-obiad w postaci olbrzymiej sałatki owocowej (arbuzy, mango, jabłka, śliwki). Magda nie czuje się najlepiej. Męczy ją zatrucie i nie ma sił nic jeść. Chcieliśmy pójść na imprezę potańczyć, ale tym razem odpuszczamy, idziemy wcześniej spać, bo rano czeka na nas marszrutka do Batumi, gdzie chcemy spędzić ostatni dzień.
Zachód słońca w Kobuleti |
Mieliśmy w planach wieczorem udać się na dyskotekę, ale Madzia dalej źle się czuje. Zresztą ja sam coraz częściej odwiedzam toaletę, dlatego decydujemy się na powrót do hostelu. Po drodze jednak wstępujemy do jednej z knajp, gdzie Magda zamawia sobie jej wymarzone Adżarskie Chaczapuri i muszę przyznać, że jest świetne.
Prawdziwe Adżarskie Chaczapuri |
Następnego dnia wstaliśmy wcześnie i udaliśmy się autobusem na lotnisko. W sklepie niedaleko kupiliśmy jeszcze parę butelek czaczy, którą planowaliśmy przywieźć do Polski (plan się udał :) ). Lotnisko w Batumi jest bardzo malutkie i latają tam tylko czartery. Wracaliśmy z dwiema grupami turystów z Rainbow Tours i Nowej Itaki. Chyba jako jedyni byliśmy pasażerami tego samolotu spoza biura podróży, przez to nie było nas na listach startowych. Mieliśmy jednak bilety, więc nie było problemu z odprawą. Wracaliśmy w ponurych nastrojach. Urlop i cała wyprawa była świetna. Nie chcieliśmy lecieć do Polski. Wolelibyśmy kierować się z powrotem do Svanetii i do Armenii. Obiecaliśmy sobie, że tu wrócimy. Ja wiem, że będę tu wracał na pewno. Pokochałem Zakaukazie i jest jeszcze sporo rzeczy, które chce tu zobaczyć.
Jak dla mnie była to póki co wyprawa mojego życia. Mimo, że zjechałem sporo Europy, ale tak daleko na wschodzie nie byłem nigdy i zdecydowanie te rejony bardziej zaczęły mnie przyciągać niż rozwinięta część naszego kontynentu. Tzn., zawsze chciałem "uderzyć" na wschód, ale teraz wiem, że ta chęć tylko się pogłębiła we mnie.
Z tego miejsca chciałem tez bardzo podziękować Madzi, że zdecydowała się polecieć do Gruzji. Za to, że tak dobrze wszystko planowała i przede wszystkim za to, że jest świetnym towarzyszem podróży. Wiem, że z nią mogę jeździć wszędzie, bo dobrze się dogadujemy :)
Na zakończenie jeszcze kilka zdjęć z Batumi :)
Trudny powrót z Armenii i ostatnie dni nad Morzem Czarnym
Reviewed by RepLife
on
00:28
Rating:
Brak komentarzy:
Dzięki bardzo za poświęcenie czasu i energii na dotarcie aż tutaj :) Jeśli chcesz się podzielić swoimi przemyśleniami na temat tego posta lub całego bloga, nie wahaj się :)